Urządziłam sobie weekendowy maraton z Mercy, by nadrobić
zaległości, a raczej tak jakoś samo wyszło, że z jednej książki zrobiły się
trzy, a z piątku niedzielny wieczór. Niby byłam obecna, a jednak chyba coś
przegapiłam… leniwy weekend, deszcz i wszechobecna szarość za oknem tylko
zachęcały do leżenia pod ciepłym kocykiem i przenoszenia się do fikcyjnego
świata. Skoro pogoda sama mnie zachęcała, bym dała się porwać lekturze, nie
zamierzałam się temu opierać. Praca mogła poczekać, zajęcia domowe również. Nic
nie stało na przeszkodzie, by chwilę się zrelaksować i oderwać od
rzeczywistości. Ale, czy czytanie trzech części z rzędu to był dobry pomysł?
Mercy zaczyna panikować przed ślubem… boi się matki, a ona
tylko pogarsza sytuację, wymyślając coraz to nowsze „ozdobniki” ceremonii. Tym
razem padło na motyle i balony, a Mercy w nagłym przypływie paniki postanowiła
po cichu i na własnych zasadach dotrzeć do ołtarza.
Jednak uroczystość znów ją zaskoczyła, tak samo, jak miesiąc
miodowy…
Ciche i odludne miejsce. Idealne na miesiąc miodowy, gdzie
nikt nie będzie przeszkadzał nowożeńcom…
Ale czy aby na pewno?
Kłopoty znów odnalazły panią mechanik! Tym razem, aby
przetrwać, będzie musiała sprzymierzyć się z innymi zmiennokształtnymi, a w
szczególności z jednym… kojotem!
Kolejne zło nadciąga!