Minęło parę miesięcy, odkąd czytałam Tokyo Ghoul:re (w sumie, to odkąd czytałam jakąkolwiek mangę). Mimo
że ta przerwa trwała prawię pół roku, gdy tylko zasiadłam do lektury
dziesiątego tomiku, miałam wrażenie, że poprzednią część skończyłam zaledwie
wczoraj! O ghulach nie da się tak szybko zapomnieć, autor dba o to, żeby obraz
z mangi wyrył nam się w pamięci. I za to właśnie najbardziej kocham ten tytuł –
jest tak charakterystyczny, że ciężko przejść obok niego obojętnie, a przy
okazji dostarcza mi wielu emocji. A jakie wrażenie zrobiła na mnie dziesiąta
odsłona Tokyo Ghoul:re?
Kaneki odzyskał pamięć. I według woli Arimy, stał się
„Jednookim Królem”. Otoczenie dawnych przyjaciół i znajomy zapach kawy,
przywołują dawne wspomnienia…
Jednak Ken teraz jest „Królem” – jego zadaniem jest
przewodzić ghulom!
Lecz to nie będzie łatwe zadanie, najpierw musi ich
przekonać do swojej wizji!
Sytuacja w Tokyo jest napięta, kolejne ataki Klaunów,
wzbudzają strach wśród cywili…
Kaneki nie może też zapomnieć o tym, że jest poszukiwany
przez BSG, które zrobi wszystko, by przypisać mu winę za wszelkie ataki
pobratymców…
Czy ludzie i ghule mogą wzajemnie egzystować, bez
niepotrzebnej wojny?
Czy organizacja powołana przez Kanekiego zdoła porozumieć
się z BSG i ludźmi?
Ten tomik dla czytelnika to idealny moment, by chwilę
odsapnąć i powspominać czasy, w których wszystko się wydawało bardzo proste.
Teraz mamy namiastkę Anteiku, starych i jakże dobrze nam znanych bohaterów i
cudowny zapach kawy, który towarzyszy nam podczas czytania (przynajmniej ja go
czuję!). Prawda, że to jest cudowny obrazek? Ale, wśród starych, dobrze nam
znanych postaci, pojawiają się nowe, które nie pozwalają nam zapomnieć o tym,
co się wydarzyło, gdzieś w głowie brzęczy mały ostrzegawczy dzwoneczek, że ta chwilowa
sielanka zaraz się skończy i znów poleje się krew…
„- Jestem ghulem, który zabił Arime.
- Dokładnie. Czyli najsilniejszym ghulem na świecie. Oto powód, dla
którego jesteś królem. Pozostaje pytanie, czy nim zostaniesz, czy też nie.
Wybieraj.”
Souta Furuta – Washuu jest zaledwie Inspektorem Pierwszej
Klasy, ale jak pokazały nam dotychczasowe wydarzenia, to człowiek pełen
tajemnic. W jego głowie tkwi jakiś chytry plan, który realizuje małymi
kroczkami. Ten niepozorny inspektor, to przebiegła żmija! Jest bezwzględnym
manipulantem i po trupach dopnie swego. I choć tak naprawdę, trudno jest
zrozumieć jego intencje, chyba lepiej nie próbować tego robić. Pozostaje nam
się przyglądać jego poczynaniom i kibicować naszym bohaterom, by udało im się
dopiąć swego!
W poprzedniej recenzji narzekałam, że było za mało
Kanekiego, tym razem mamy go, aż nadto. Widzimy, że wrócił stary dobry Ken,
którego tak bardzo nam brakowało. Mimo nowej roli – Jednookiego Króla, szybko odnajduje się w nadanej mu pozycji i nie
traci czasu na zbędne marudzenie. Po prostu działa i robi to dobrze. Mimo
panującej sielanki, w ostatnich rozdziałach, dostajemy pełne akcji wydarzenia.
Znów leje się krew, powraca brutalność i cudowne sceny walk. Nie brakuje także
pewnych rozterek, w szczególności po stronie BSG, w końcu jeszcze niedawno
Haise Sasaki, był mentorem Quinxów…
Ten tomik zawiera wszystko, czego na ten moment potrzebuje
fan Tokyo Ghoul. I choć można
powiedzieć, że ta część jest „przegadana”, bo mamy tutaj sporo planowania,
rozmów, czy też, tak jak wcześniej wspominałam – rozterek bohaterów, to
wszystko jest ułożone w logiczną całość. Sui Ishida daje nam odsapnąć od
szybkiej akcji, tłumaczy niektóre poczynania kluczowych postaci, ale nie
zapomina, że musi nam dostarczyć też krwi. Autor o nas dba i wie, że niczego
nie może nam zabraknąć, bo inaczej szybko zaczniemy zgrzytać zębami! Przy Tokyo Ghoul:re nie jesteśmy w stanie się
nudzić!
Moja ocena: 9/10
Liczba stron: 234
Data premiery: 15 lutego 2019
Wydawnictwo: Waneko
A ja bardzo chce przeczytać mangę i zobaczyć czy ten gatunek przypadnie mi do gustu, ale jakoś nie mam okazji.
OdpowiedzUsuń