„Boruto” – moja pięta achillesowa. Nie czytałam ani nie
oglądałam Naruto (pewnie mnie za to zlinczujecie, ale nie zamierzam was
oszukiwać). Także ten tytuł jest mi bardzo obcy, a moje wiadomości na temat
tego świata są znikome… jestem pokoleniem, które wychowało się na kanale
„rtl7”, które później zmieniło nazwę na „tvn7”, także moim pierwszym anime,
które obejrzałam i pokochałam to „Dragon Ball”. Z tego powodu nigdy nie mogłam
się przemóc do „Naruto”. A teraz, musiałam się zmierzyć z czymś, z czego w zupełności
nie byłam zadowolona. Dlatego, w moim odczuciu, ta recenzja nie będzie taka jak
zawsze. Będzie nietypowa, bo w tym momencie muszę pokonać swoje słabości i stać
się obiektywna… sami oceńcie, czy to mi się udało!
Kiedy żyje się w cieniu wielkiego ojca, życie wydaje się być
nudne i monotonne. A największym problemem jest to, że takiego ojca nigdy nie
ma w domu…
Minęło wiele lat od wielkiej wojny Shinobi. Nastała era
pokoju. Boruto, syn siódmego Hokage, musi mierzyć się ze sławą swego ojca,
którego wolałby w ogóle nie mieć. Ale to dopiero początek nowego pokolenia!
Jeszcze nikt nie zdaje sobie sprawy, jak wielka katastrofa
zbliża się ku osadzie!