Niektóre serie potrafią ciągnąć się w nieskończoność, są
pisane na siłę, wyłącznie dla zysku. Sama znam kilka takich tasiemców, które
powinny zakończyć się po góra trzech tytułach. A w moich rękach właśnie leżał
czwarty tom przygód Gregora. Możecie się tylko domyślać, ile myśli krążyło w
mojej głowie. Byłam pełna obaw, tylko dlatego, że w bardzo prosty sposób
autorka mogła zniszczyć czytelnikowi radość z czytania, naciąganiem tej
historii, po to, tylko aby coś napisać. Jednak nie mogłam oceniać lektury, przez
pryzmat wcześniejszych niepowodzeń z innymi powieściami. Musiałam dać jej
szansę. A jaki był tego rezultat?
Kilka miesięcy temu Gregor i Botka wrócili z Podziemia,
teraz wracają tam tylko po to, aby odwiedzać chorą mamę i przyjaciół. Nie ma
żadnej przepowiedni, można cieszyć się wolnością. Ale…
Jeden znak, korona Luksy, zaburza ten spokój. Wygląda na to,
że chrupacze potrzebują pomocy. Zwiadowcza wyprawa pod przykrywką pikniku
przeradza się w dramat. A dziecięca piosenka, okazuje się kolejnym proroctwem.
Po raz kolejny Gregor i przyjaciele z Podziemia muszą walczyć o życie.
Jaki los czeka chrupaczy, a może także i ludzi? Kto jest
winowajcą całego zamieszania?
Gdzie został popełniony błąd i dlaczego każdy unika
odpowiedzi na pytania Gregora?