Musiało upłynąć wiele wody w rzece, bym znalazła czas i
chęci do zmierzania się z ostatnim tomem „Pana Lodowego Ogrodu”. Nie zrozumcie
mnie źle, ten tytuł bardzo mi się podoba, ale przerażała mnie łączna objętość
ostatniej części, a wiedziałam, że na tę lekturę będę musiała poświęcić ciut
więcej czasu… a jak wszyscy wiemy, doba jest zbyt krótka – zawsze jest coś ważniejszego
do zrobienia. W końcu przyszedł ten moment, w którym musiałam skończyć z
wymówkami, zacisnąć zęby i wrócić do świata tajemniczej planety Midgaard. Czy
ten powrót należał do tych przyjemnych, a może jednak miałam chęć spalić
książkę i nigdy więcej do niej nie wracać?
Przyszedł czas na pokonanie Pieśniarzy. Trzeba posprzątać po
nich bałagan i przywrócić dawny ład mieszkańcom planety…
Bolesna Pani została pojmana. Na zewnątrz jaskini czekają
Węże. Ta walka z góry jest skazana na porażkę. Lada moment cały plan legnie w
gruzach. A to tylko wstęp do nadchodzącej wojny…
Lada moment na murach obronnych staną ludzie. Zacznie się
oblężenie. Samozwańczy bogowie nie poddadzą się tak łatwo.
Czy nadejdzie martwy śnieg?
Kto wygra to starcie?
Jak potoczę się dalej losy mieszkańców planety Midgaard –
czeka ich zapomnienie i nowy ład, a może jednak wszystko zostanie po staremu?
Oto ostateczny koniec!
„Nie rozumiesz - powiedział Vuko zdławionym głosem. - To Nocni
Wędrowcy. Nikt nie zostaje porzucony. Razem wyruszamy i razem wracamy, nawet
martwi.”
Tym razem zacznę najpierw od zgrzytania zębami, bo czwarty
tom wcale nie jest taki idealny, jakby mogło się zdawać. Przede wszystkim
bardzo się dłuży, a z pierwszej części lektury mogłabym wyciąć połowę zbędnych opisów,
który w kółko powtarzały to sam, tym samym nie wnosząc nic ciekawego do
konkretnych scen. Złapałam się nawet na tym, że czytałam tylko początki
akapitów, a i tak wiedziałam, co się działo. Wyszło na to, że bardziej zmuszam
się do przewracania kolejnych kartek, niż chciałabym to robić… w pewnym
momencie przestałam liczyć na coś lepszego, chciałam mieć to tylko za sobą.
Tego się nie spodziewałam…
„Na Ziemi ta scena byłaby po prostu groteskowa. Tam nikt nikomu nie
wierzy ot tak, nikt nie dotrzymuje słowa i nikt nie spełnia obietnic danych bez
świadków, prawników, papierów, dowodów, nagrań i pisemnych gwarancji, a i to
tylko czasem. Tu jednak jest tylko nas dwóch, słowo i uścisk dłoni. To świat, w
którym reputacja człowieka zależy od jego uczciwości i jest cenniejsza od gór
złota. Tu nie ma większej gwarancji niż słowo. I jakoś tak nie wydaje się to aż
tak bardzo śmieszne."
Bolesna Pani, kobieta wypluta przez gwiazdy, która w
obłąkańczym śnie stworzyła swój mały azyl. Ten sen był piękny i kolorowy, ludzie
żyli w istnej sielance, ale to było tylko złudzeniem. Tak naprawdę była
wystraszoną owieczką, która ze strachu przed swoimi kolegami ze stacji
badawczej, stworzyła coś, co było nieobliczalne. Wystarczył tylko moment, by w
ataku paniki zrobiła jedną wielką jatkę, nie panując nad możliwymi skutkami.
Trzeba było ją odizolować. Pozbawić magii i mieć nadzieję, że wróci do
normalnego stanu psychicznego. To nie będzie takie proste… wciąż nie jest
bezbronna, a sama nie zamierza współpracować.
„A jakim sposobem można nie znaleźć rzeki? Byłem tam kiedyś, to i
trafię z powrotem. Ty się musisz od nowa uczyć drogi za każdym razem? Strach
pomyśleć, jak znajdujesz wychodek.”
Czwarty tom „Pana Lodowego Ogrodu” został podzielony na dwie
części. Patrząc, że książka oryginalnie liczyłaby, jakieś lekko ponad siedemset
stron jest to dosyć zrozumiały zabieg. Tylko, jakby okroić wszelkie
niepotrzebne momenty to śmiało, można było to zamknąć w czterystu, no
maksymalnie pięciuset stronach. Na całe moja szczęście, ta druga połowa wypada
całkiem lepiej i czytało się ją o wiele przyjemniej. Tak, jakby nagle styl
autora się zmienił i przestał nas zamęczać przekoloryzowanymi opisami. Pozycja
już nie była męcząca – stała się ciekawa i ledwo można było się od niej
oderwać. Dlatego tez nie okazała się całkowitą porażką.
„Istnieje w świecie siła, która sprawia, że zawsze nadchodzi nowy
początek. Z pogorzeliska kiełkują kwiaty, od pnia odrasta młode drzewko, a
zmrożona, martwa ziemia staje się żyzną glebą gotową na pług. Szramy zabliźniają
się i zmieniają w nowe ciało. Człowiek złamany rozpaczą ociera pewnego dnia
łzy, unosi głowę i znowu dostrzega, że świeci słońce.”
Autor wciąż pozostała przy dwuosobowej narracji, raz z
punktu widzenia Vuko, by potem to Filar nas prowadził, a na sam koniec tylko on
nam pozostaje i widzimy wszystko jego oczami. Dokładniej to opowiada nam
historię tak, jak ją pamięta, a nie jakby właśnie w niej uczestniczył, co
skróciło wiele momentów do niezbędnego minimum. Inaczej moglibyśmy czytać i
tysiąc pięćset stron i wciąż byłoby to za mało, by ładnie to przedstawić. Samo
zakończenie może nie wprawia w osłupienie, ale jest tym, czego można byłoby
oczekiwać od wielkiej wojny bogów. Musiały być trupy, a magia musiała być
najkorzystniejszym rozwiązaniem konfliktu… nie powiem, by wcisnęło mnie to w
fotel, ale było dobrze.
Takim sposobem dostajemy parę wyjaśnień występujących
zjawisk na planecie Midgaard, które brzmią nader sensownie, by nam sam koniec
przejść do epilogu. Kiedy już wszystko było pewne, musiało się jeszcze zdarzyć
coś nieoczekiwanego, co pozostawiło pewną furtkę… Jarosław Grzędowicz do samego
końca nie daje nam wytchnienia, musi wciąż zaskakiwać. Inaczej byłoby za
spokojnie, zbyt przewidywalnie. Tak po krótce można opisać to, co wydarzyło się
na kartkach tej powieści. Nie był to wyciskacz łez, nie wypruł nas z emocji.
Było przyzwoicie, ale bez większego szału. Nie zawsze można mieć to, czego by
się oczekiwało.
Moja ocena: 6/10
Liczba stron: 386 | 338
Data premiery: 22 lutego 2018 | 8 marca 2018 (Kolekcja
Mistrzowie Polskiej Fantastyki)
Wydawnictwo: Fabry Słów | Edipresse Polska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za wszystkie komentarze ! Każdy kolejny komentarz to większy uśmiech na mojej twarzy ! Przeczytałeś pozostaw po sobie ślad !
Podoba Wam się mój blog, dodajcie go do obserwowanych i bądźcie na bieżąco :) Natomiast jeśli macie jakieś pytania, piszcie śmiało! Na wszystkie chętnie odpowiem.